[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przy zejściówce natknąłem się na bladego ze zmęczenia nawigatora. Panie Millard. wychrypiałem. Dziękuję panu za ostrzeżenie przed rafą. Spełniłem swoje zadanie, kapitanie odpowiedział Francuz na pozórobojętnym tonem, w którym czaiły się jednak echa przebrzmiałej wściekłości. Choćpan i tak prawie zatopiłby okręt.Gdyby nie pękła lina, trzymająca ster, byłoby ponas. Gdyby nie co? powtórzyłem bezwiednie. Gdyby nie pękła lina! powiedział z naciskiem Millard, przekrzywiającironicznie głowę. W istocie, szczęście równoważy brak rozumu. Dość, Millard.Do pracy.Rozhukane grzywacze szybko zamieniły się w szeregi niewysokich, maszerującychna południe fal, lecz niebo wciąż zasłaniał gruby całun szaroburych chmur.Nie byłowidać słońca, więc ustalenie dokładnej pozycji okrętu chwilowo byłoniemożliwością.Nakazałem Millardowi wziąć orientacyjny kurs na Barbados, a samzakrzątnąłem się, by przywrócić okręt do dawnej świetności.Co nie było łatwym zadaniem. Magdalena miała już swoje lata i choć podwzględem prędkości i zdolności manewrowej dalej mogła iść w zawody znajlepszymi okrętami Morza Karaibskiego, to każdy następny sztorm nieuchronnienadwerężał jej stary, wysłużony kadłub.Przemoczony do suchej nitki Sanchez ani nachwilę nie przestawał walczyć z przeciekami poniżej linii wody, a układaniewiązanek bluzgów przerywał tylko po to, by obetrzeć rękawem zasmarkany nos.Pomimo że remontowaliśmy dno na Isla de la Exilio, podczas sztormu powstałynowe, przerażająco szerokie szczeliny. Magdalena przeciekała w dziesiątkachmiejsc i obaj z Sanchezem wiedzieliśmy, że bliski jest dzień, gdy łatanie dziur smołąi pakułami przestanie wystarczać.Również naprawy takielunku kosztowały mnóstwo wysiłku, tym bardziej żenastępnego dnia zza warstwy chmur wyjrzało palące, tropikalne słońce i wszelkapraca na pokładzie zamieniła się w istny koszmar.Wycieńczeni walką ze sztormem,znużeni ludzie z trudem mocowali stengi i reje, naprawiali porwane olinowanie isprzątali pokład, nawet nieśmiertelny bosman O'Neil powoli tracił siły.Pruchło iBarachło z zaciekawieniem powtarzały nowe przekleństwa, a w szpitaliku Pollockapojawiło się kilku omdlałych z upału marynarzy, jak zwykle w towarzystwie bandysymulantów.Dopiero pod wieczór drugiego dnia uporaliśmy się ze wszystkiminaprawami i mogłem dać ludziom chwilę wytchnienia.Sam zaś usiadłem nabalkoniku rufowym z kieliszkiem malagi w dłoni.Chciałem odpocząć, a także nanowo przemyśleć sytuację.Walka ze sztormem i wytężona praca, o dziwo, wypędziły ze mnie czarnemyśli, ale czułem lekkie wyrzuty sumienia.W istocie, decyzja opłynięcia CapricornSpine od wschodu była bardzo ryzykowna.%7łegluga półwiatrem podczas takgwałtownego sztormu to niemalże samobójstwo, podczas gdy wariant zachodni,sugerowany przez Millarda, był zdecydowanie bezpieczniejszy i wcale nie musiał sięzakończyć konfrontacją z Francuzami.Z niejakim wstydem uświadomiłem sobie, żeodrzuciłem wariant zachodni tylko dlatego, że proponował go Millard.Vincent zawsze powtarzał, że mój upór zgubi kiedyś nas wszystkich,pomyślałem.I chyba się nie myli.Millard miał rację, a ja.Ech, będę musiał mu tojakoś zrekompensować.To sukinsyn jak każdy Francuz, ale dość pożyteczny jak nasukinsyna.Przy drugim kieliszku malagi przypomniał mi się diabeł morski.Wszystkowskazywało na to, że nie widział go nikt z załogi.W zachowaniu moich ludzi niebyło ani śladu zabobonnego lęku, który paraliżował ich przy Meek Shallows.Diabłanie widział nawet Millard, który był najbliżej rufy podczas ostatniej manifestacji,oraz Bambo i Danny, którzy cudem uniknęli zmycia do morza, a teraz leżeli wszpitaliku potłuczeni od uderzenia o reling.Wniosek nasuwał się prosty diabełukazywał się tylko mnie.Co ciekawe, wyglądało na to, że jest wobec mnie przyjazny.Podczas pościguza La Gorgone wzbraniał mi otwarcia ognia, a owej dramatycznej nocy na Isla dela Exilio podał mi szpadę, która pozwoliła ogłuszyć wartownika.Teraz zaś przeciąłlinę blokującą ster, czym uratował okręt i załogę od zagłady. Kim jesteś, diable? pytałem w myślach, wpatrując się w czerwoną kulęsłońca chowającego się za horyzontem.A kim był ów duch, którego widzieliśmy nadtrupem Rodriguesa? Skąd pochodzicie, zjawy nieczyste, i czego ode mnie chcecie?Uparcie poszukiwałem odpowiedzi w głębi kolejnych karafek, aż zmorzyłmnie sen.O świcie obudził mnie okrzyk marynarza z oka. Ląd na horyzoncie! Ląd i dymy!Przez lunetę słupy dymu znad Speightstown wyglądały na grube i tłuste niczymmonstrualne robaki.Zabudowania portowe wraz z niewielkim strzegącym ich fortemzdawały się ginąć w ciemnych kłębach, a odległe echo przynosiło odgłos salwarmatnich.Nie mieliśmy jednak pojęcia, kto strzela na wodach okalających port niebyło żadnych okrętów, fort milczał, a dym przesłaniał przedpola miasta.Dopiero pochwili bystrooki da Silva dostrzegł z sąsiedniego marsa kilka płaskich barekwiosłowych, które pełzały po redzie niczym złowieszcze, czarne żuki i co rusz plułyogniem z ustawionych na nich pojedynczych dział. Bić na alarm bojowy! wykrzyknąłem, wychyliwszy się przez krawędz marsu, po czym porwałem za linę izsunąłem się na dół.Werbel piechociarza poniósł się nad pokładem, nim moje nogi dotknęły desek,a gdy wpadłem na rufę, słyszałem już stłumiony stukot młotków, którymidemontowano ścianki działowe.Na śródokręciu marynarze pospiesznie pakowalihamaki do siatek, a Edward spokojnie komenderował rozstawieniem swoichstrzelców. Piraci bombardują miasto z łodzi oznajmiłem Vincentowi, który śledziłostrzał przez lunetę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]