[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pięciu mężczyzn, bez Heddy i bez Marity.Wszyscy mężczyzni majązałożone końskie klapki na oczy - to one, jak się zdaje, są tym niezbędnym wyposażeniem".Nadawcą listu jest Bengt Albons,korespondent dziennika Dagens Nyheter" w Phnom Penh w 1975.Kilkadni przed wkroczeniem Czerwonych Khmerów opuścił miasto.Z obawy oswoje życie.W następnych latach wielokrotnie pisał o sytuacji wDemokratycznej Kampuczy.Głównie zwyczajne doniesienia prasowe,czasami głębsze analizy.Wcześniej był członkiem zarówno F N L, jak iClarte, i znał tak Maritę Wikander i Heddę Ekerwald, jak i Jana Myrdala, iGunnara Bergstróma.Spotykamy się w jego biurze w redakcji DagensNyheter".To mała klitka zawalona książkami i papierami.Dziennikarzopowiada o swoich ostatnich dniach w Phnom Penh, o śmiertelnymstrachu i o Stadionie Olimpijskim pełnym przymierających głodemuchodzców.A potem o powrocie pięć lat pózniej, w marcu 1980.Oocalałych Kambodżanach, rozkopujących masowe groby w poszukiwaniuzłotych zębów.Rozmawiamy o medialnym obrazie DemokratycznejKampuczy.Tym, który Noam Chomsky i Towarzystwo Przyjazni uznali zatak stronniczy i zmanipulowany.Wzdycha ciężko. Niestety, nie mogępowiedzieć, że wszystko to, co sam pisałem, było zawsze kryształowe".A następnie z emfazą, chociaż może bardziej do siebie niż do mnie: Jak można być takim cholernym idiotą? To jest największy błąd w mojejkarierze, że nie dość serio traktowałem opowieści uchodzców zKambodży! To przez ten mój bagaż z czasów FNL".186.[Widziałam to, co widziałam]Ming Teng porusza się po pokojach z pewną naturalną swobodą.Jejprzyjaciółki w rozmowie ze mną podkreślają, że była kiedyś bardzopiękna.Uderza mnie przede wszystkim jej bezpośredni sposób bycia.Takbardzo odróżniający ją od innych Kambodżanek w jej wieku.Siedzimy wjakiejś szopie w Kampot, gdzie robią jej manikiur i pedikiur.Obecniemieszka w USA, ale często odwiedza ojczyznę.Noc zapadła nad małymmiasteczkiem nad rzeką, między morzem a górami.Ulice są prawie puste.W naszej szopie świeci na ścianie samotna jarzeniówka.Ona jest jedną ztych, których spotykam w trakcie moich wojaży po zniszczonych drogachi zakurzonych miasteczkach.Jedną z tych, którzy chcą mi opowiedziećswoją historię.Tego typu świadectwa mają małą wartość naukową.Niereprezentują żadnej określonej grupy, tylko same siebie.Nie wybierałemich ze względu na wiek, pochodzenie czy to, gdzie spędzili lata 1975-1979.Nie wysłuchuję ich, żeby wyjaśnić jakąś sekwencję zdarzeń lubokoliczności.Tylko przypadkiem jestem tam, a oni mają ochotę mówić.Zamiast zadawać jakieś dalsze pytania, milczę.Ming Teng opowiada, żeurodziła się w Kompong Speu, w zachodniej Kambodży, i że jej rodzicepochodzili z Chin.Należy do tak zwanych Sino-Khmerów.Nazywano ichczasem %7łydami Indochin.Przez wieki funkcjonowali jako miejscowilichwiarze i kupcy.Jako grupa mają opinię przedsiębiorczych izamożnych.Populacja Sino-Khmerów w Kambodży, około 435 tysięcyosób, była solą w oku rewolucji.Napiętnowano ich jako kapitalistów,nieważne, czy byli bogaci, czy nie.Ponadto uważano ich zaobcokrajowców, nawet tych osiadłych od wielu pokoleń.Zakazano immówić we własnym języku.Oblicza się, że w latach 1975-1979 zginęło 50procent Sino-Khmerów.Kiedy Ming Teng dorosła, przeprowadziła się dokrewnych w Phnom Penh.W roku 1975 miała dwadzieścia osiem lat, mężai dwoje dzieci. Kiedy przyszli Czerwoni Khmerzy, pracowałam w jednejcegielni w Phnom Penh.Przedtem mieli bardzo dobrą opinię.Jeśli zakradlisię do jakiejś wsi i zabrali tamtejszym chłopom paprykę czy cytronelę, tozawsze zostawiali pieniądze.Nie wiem, czemu tak pózniej się zmienili,czemu zmuszali nas do takiej ciężkiej pracy.Nie sądzę, żeby przywódcynaprawdę wymagali tyle, ile żądali od nas niżsi partyjniacy.Kiedy przyszli do Phnom Penh, kazali nam od razu opuścić miasto, boAmerykanie mają bombardować.Ja powiedziałam, że nie będą wcalebombardować, i nie chciałam iść.Wtedy mi zagrozili bronią.Nie wolnobyło niczego ze sobą brać, bo to miało potrwać tylko trzy dni.Kazali miwracać do mojej rodzinnej wioski.Mój brat trafił do CzerwonychKhmerów w 1972.Poszedł do lasu przynieść drewno, kiedy go wzięli doniewoli.Spotkałam go potem w Kompong Speu.Nie dostawaliśmy tam dojedzenia ryżu, tylko krupy pszeniczne.Nie dało się ich zmiękczyćgotowaniem i mój synek płakał, bo złapały go skurcze żołądka.Mój mążcały opuchł, bo w jedzeniu nie było witamin
[ Pobierz całość w formacie PDF ]