[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziewczyna podniosła stopę i spojrzała na podeszwę zokładki.- Niezle pasuje.Specjalnie taką wybrałeś? Nie wiem, czy todobrze wróży naszej wyprawie.Perry wziął swoją torbę, łuk i kołczan.Nie miał pojęcia, jakąksiążkę wybrał.Nie umiał czytać.Nigdy nie mógł się nauczyć,choć Mila i Talon próbowali z nim wiele razy.Wyszedł zjaskini, zanim dziewczyna mogła się zorientować i nazwać gogłupim Dzikusem.Poranek spędzili na przeprawie przez wzgórza, które Perryznał przez całe swoje życie.Zbliżali się do wschodniej granicyterytorium Vale'a, pagórkowatego terenu otaczającego DolinęFal.Gdziekolwiek spojrzał, Perry widział wspomnienia.Pagórek, na którym on i Roar zrobili swoje pierwsze łuki.Dąbo rozdwojonym pniu, na który Talon wspinał się setki razy.Brzegi wyschłego strumienia i pierwszy raz z Brooke.Dawno temu po tej samej ziemi chodził jego ojciec.Jeszczedawniej - jego matka.To dziwne uczucie tęsknić za miejscem,zanim się je opuści.Czuł się nieswojo na myśl, że nie ma jużantresoli, na którą mógłby się wspiąć, gdy poczuje zmęczenieotwartą przestrzenią.I na dodatek szedł z Osadniczką.To teżzmieniało postać rzeczy.Jej obecność sprawiała, że był po-dejrzliwy i podenerwowany.Wiedział, że to nie ona zabrałaTalona, ale była jednym z Kretów.Przez pierwsze kilka godzin każdy najmniejszy dzwięksprawiał, że podskakiwała ze strachu.Szła za wolno i robiławięcej hałasu, niż można było się spodziewać po osobie jejwielkości.Co gorsza, z upływem godzin zaczęła pachniećposępnym nastrojem, nie pozostawiając Perryemu wątpliwo-ści, że ciągnie się za nią wielki żal.Dziewczyna, z którą zawarłdziwny układ, została skrzywdzona i bardzo cierpiała.Perrystarał się zawsze stać pierwszy pod wiatr.- Dokąd my w ogóle idziemy, Dzikusie? - zapytała okołopołudnia.Szła przynajmniej dziesięć kroków za nim.Pozycjana przodzie miała też inne dobre strony oprócz unikaniaokropnego zapachu.Nie widział nakładki na jej twarzy.- Chyba będę tak do ciebie mówić, skoro nie znam twojegoimienia.- Nie będę reagował.- To może Myśliwy? Gdzie idziemy?- Tam.- Kiwnął brodą.- Bardzo pomocne.Perry zerknął na nią przez ramię.- Idziemy do mojego przyjaciela.Ma na imię Marron.Mieszka t a m - powiedział, wskazując Wzgórze Strzelców.-Coś jeszcze?- Tak - powiedziała z nutą frustracji w głosie.- Jaki jestśnieg?Prawie przystanął z wrażenia.Jak można wiedzieć o śniegu,ale nie rozumieć, że jest czysty, cichy i jaśniejszy niż kości?Nie wiedzieć, jak to jest, gdy szczypie mrozem w palce.- Jest zimny.- A róże? Naprawdę tak pięknie pachną?- Widzisz tu jakieś? - Perry miał tyle rozumu, by nie mówićjej prawdy.Z tego, co widział, nigdy nie słyszała o Scirach.Perry chciał, by tak zostało.Nie ufał jej.Wiedział, że nie za-mierza mu pomóc.Ale jakiekolwiek oszustwo siedziało jej wgłowie, na pewno ją przechytrzy.- Niebo kiedykolwiek się przejaśnia? - zapytała.- Całkowicie? Nie.Nigdy.- A eter? Kiedykolwiek znika?- Nigdy, eter nigdy nie znika.Spojrzała w górę.- Nigdy" to chyba wasze ulubione słowo.Miała trochę racji.Dziewczyna, która nigdy się nie zamyka.W ciągu dnia zadawała kolejne pytania.Chciała wiedzieć,czy ważki wydają dzwięki podczas latania i czy tęcza istniejenaprawdę.Kiedy przestawał odpowiadać, zaczynała mówić dosiebie, jakby to było coś zupełnie normalnego.Mówiła ociepłym kolorze wzgórz na tle niebieskich odcieni eteru.Kiedywiatr się wzmógł, powiedziała, że jego dzwięk przypomina jejturbiny.Przyglądała się kamieniom, zastanawiając się głośno,z jakich są minerałów, a nawet schowała kilkaw kieszeni.Zaniemówiła tylko raz - kiedy wyszło słońce.Jakna złość właśnie wtedy Perry był najbardziej ciekawy tego, comyśli.Perry nie mógł zrozumieć, jak osoba pogrążona w rozpaczymoże tyle mówić.Ignorował ją, ile tylko mógł.Od czasu doczasu zerkał na eter, zauważając z ulgą, że przesunął się nahoryzont.Wkrótce mieli opuścić ziemie Fal, dlatego bacznierejestrował zapachy, które niósł wiatr.Wiedział, że w końcunatkną się na jakieś niebezpieczeństwo.Nieodłączny elementpodróży poza własnym terytorium.Już w pojedynkę trudno bymu było przeżyć na granicznych terenach.Co dopiero zKretem.Póznym popołudniem Perry natknął się na osłoniętą dolinęidealną na obozowisko.Gdy rozpalił ogień, zapadał jużzmierzch.Osadniczka usiadła na pniu powalonego drzewa isprawdzała podeszwy swoich stóp.Resztki zdrowej skóry,jakie miała rano, były teraz pokryte odciskami.Perry rzucił jej maść, którą znalazł w jaskini.Odkręciłaniewielki słoiczek i pochyliła się nad nim, pozwalając swoimczarnym włosom przysłonić jej twarz.Perry zmarszczył brwi.Co ona wyrabia? Ta nakładka to też szkło powiększające?- Nie jedz tego, tylko posmaruj stopy.Masz.- Podał jej garśćsuszonych owoców i kępkę korzonków ostu, które wcześniejwykopał.Smakowały jak surowe ziemniaki, ale przynajmniejnie będą głodować.- Smacznego.Zatrzymała owoce, ale oddała korzonki.Perry wrócił doogniska zbyt zdumiony, by czuć obrazę.Nigdy wcześniej niewidział, żeby ktoś rezygnował z jedzenia.- Te drzewa nie zapalą się od ognia - powiedział, gdy za-uważył, że dziewczyna nie przysiadła się do niego.Dokładnieoglądała każdy kawałek owoców przed włożeniem do ust.-Niezapalą się, jak tamtej nocy.- Po prostu nie lubię ognia - odparła.- Zmienisz zdanie, kiedy zrobi się zimno.Perry zjadł swoją skromną porcję.%7łałował, że nie prze-znaczył trochę czasu na polowanie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]