[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jeszcze pół roku temu byłoby to nie do pomyślenia, pani AyresBois dormant (franc.) - dosłownie"śpiący las".Nawiązanie do bajkio ZpiącejKrólewnie ("Belle au bois dormant").232nigdy by nato nie pozwoliła.Przed oczamistanęła mi ładna, opalonakobieta,która owego lipcowego dniaweszła do pokoju wswych ekstrawaganckich butach: spojrzałem na nią teraz, kaszlącą,w dziwacznych chustach, izrozumiałem, że ona też bardzo się zmieniła.Zerknąłem na Caroline: spoglądała na matkę z zatroskaną miną,jakby rozmyślała o tymsamym.Pochwyciła moje spojrzenie i zamrugała.-Ależ z nasdzisiaj ponuraki!- zawołała, dopijając herbatę,i zerwała się z fotela.Podeszłado okna i stanęła, obejmując się rękami, po czym uniosła twarz ku szaremu niebu.- Przynajmniej przestałolać.To już coś.Chyba pójdę nabudowę, zanim się ściemni - dodała.Odwróciwszy się, zobaczyła moją zdziwioną minę. - Babb dałmi kopięplanu osiedla, właśniesię przez niego przegryzam.Babb ija jesteśmyteraz wielkimi przyjaciółmi.- Myślałem, że chcecie się od tego odgrodzić - powiedziałem.-Początkowotakbyło.Ale jest w tym coś potworniefascynującego.Jakpaskudna rana: człowiek nie może się powstrzymać,by nie zaglądać pod bandaż.- Znów podeszła do okna, potemzdjęłaz wieszaka szalik,czapkę oraz płaszcz, i zaczęła się ubierać.Wreszcierzuciłaniezobowiązująco: - Niech pan pójdzie ze mną,jeślima panochotę.I czas.Czas miałem; był to jeden z mniejpracowitych dni.Alepoprzedniegodnia poszedłem pózno spać, zerwałem się skoro świt idokuczałomi zmęczenie,toteż perspektywa przechadzki po mokrymparkuwydała mi się niezbyt zachęcająca.Poza tym uznałem,żeto niezbytuprzejme proponować, byśmy zostawilijej matkę samą.Kiedyjednak spojrzałemniepewnie na panią Ayres, tarozwiałamoje wątpliwości.- Ależ niech pan idzie, doktorze -powiedziała.- Niech panspojrzy na to męskimokiem i zda mi relację.W takiejsytuacji odmowa raczej nie wchodziła wrachubę.Caroline zadzwoniła poBetty, która przyniosła moje rzeczy.Dołożyliśmydo ognia, upewniając się, czy paniAyresna pewno ma wszystko, czego233. potrzebuje.Wyszliśmy na skróty przez drzwi ogrodowe; przeskoczyliśmy przez parawan i zbiegliśmy pokamiennych schodach, po czymruszyliśmy przez południowy trawnik.Trawa kleiłasię do butów;nogawki przemokły mi w mgnieniu oka, podobnie jak pończochyCaroline.Najbardziej błotnistemiejsca pokonaliśmy na palcach,trzymając się niezgrabnie za ręce, anastępnieopuściliśmy je, kiedydotarliśmy do w miarę suchej żwirowej ścieżki, prowadzącej na otwarty terenzaogrodowympłotem.Wiało tam solidnie, aż zgięliśmy się wpół.Ale podążaliśmy przedsiebie żwawym krokiem; Caroline wyznaczała tempo, wyraznie zadowolonaz wyjścia z domu, dziarsko maszerując do przodu wielkimikrokami.Trzymała ręce głęboko w kieszeniach; jej płaszcz ciasnoopinał sylwetkę, podkreślając krągłe zarysypiersi i bioder oraz długie,tęgawe nogi.Policzkizaróżowiły jej się od wiatru, włosy zaś,upchniętebylejak pod dość szpetną wełnianączapką,wymykały się gdzieniegdzie i fruwały wokół twarzy.Nie była jednak ani trochęzdyszana.W przeciwieństwie domatki po pożarze szybko doszła do siebie,a pozmęczeniu, które jeszcze przedchwilą widziałem na jej twarzy,nie pozostało ani śladu.Otaczała ją aurazdrowia i tężyzny fizycznej,równie niewymuszona, pomyślałem nie bez podziwu,jak uroda kobiety o nieskazitelnych rysach.Jej zadowolenie udzieliło się i mnie.Poczułem, że się rozgrzewam,a podmuchy chłodnego, rześkiego powietrza zaczęły misprawiaćprzyjemność.Sama przechadzkastanowiła dlamnie niejaką nowość,gdyż zwykłem przemierzać parksamochodem.Z bliska owa plątaninagałęzi wyglądała zupełnie inaczej: znalezliśmy kępkiprzebiśniegów,przycupniętych w trawie, tu i ówdzie zaś, w miejscach gdzie trawarosła mniej gęsto,wychylały się stulone, barwne pąki krokusów złaknionych powietrza i słońca.Przede wszystkim jednak przez całą drogę,dokładnie na wprost, towarzyszył nam widok wyłomu wmurze orazciągnącej siędalej błotnistejpołaci rozrytej ziemi, na której uwijałasię grupa sześciu,siedmiu mężczyznz taczkami i łopatami.Dopierogdy podeszliśmy bliżeji zyskałem pełniejszyobraz sytuacji, dotarła234do mnie prawdziwa skalaprzedsięwzięcia.Prześliczna łąkaZaskrońcaprzestała istnieć.Odcinek gruntu o długości około stu metrów zostałogołocony z trawy i wyrównany, a twarda, ubitaziemia podzielonana sekcje palikami, kanałami oraz ścianami, które zdawały się rosnąćw oczach.Caroline i ja podeszliśmy do jednegoz wykopów.Akurat gonapełniano; kiedy stanęliśmy na skraju, ujrzałem z przykrością,że fundamenty nowychdomów składają się głównie zeszczątkówparkowego muru.- Klęska!- powiedziałem.-Wiem - odrzekła cicho Caroline.- Coś okropnego, prawda?Naturalnie ludzie muszą gdzieś mieszkać i w ogóle.Ale mampoczucie, jakby ci tutaj przeżuwali Hundreds, a następnie wypluwalije wkawałkach.Jeszcze bardziej zniżyła głos.Maurice Babb wewłasnej osobiestał nieopodal, gawędząc z brygadzistą przy otwartych drzwiachsamochodu.Zobaczył nasi od niechcenia ruszył w naszą stronę.Tużpo pięćdziesiątce, niski, o pękatej klatce piersiowej; typ samochwały,ale niegłupi i obrotny.Podobnie jak ja, pochodził zklasy robotniczeji wytrwałością osiągnął w życiusukces, wdodatku -jak nie omieszkał przy mnie zaznaczyć raz czydwa - bez pomocypatrona.Spojrzałna Caroline i uchylił kapelusza.Mnie podałrękę.Pomimo chłodudłoń miał ciepłą, a palce pulchnei sprężyste, jak niedogotowaneserdelki.- Spodziewałem siępani,panno Ayres - odezwał sięgrzecznie.-Moi ludzie mówili, że deszcz panią wystraszy, ale ja im nato, o nie,panna Ayres niez takich,cotoboją się mżawki.No i proszę.Trzebatrzymać rękęna pulsie,co?Panna Ayres zawstydza mojego brygadzistę, doktorze.- Jakoś wcale mnie to nie dziwi - odpowiedziałem z uśmiechem.Caroline zarumieniła się lekko i odgarnęła kosmykiwłosówz ust.-Doktor Faraday chciał się przekonać, jak panu idzie, panie235. Babb - oznajmiła nie całkiem zgodnie z prawdą.- Przyprowadziłamgo, żeby sam zobaczył.- Ach tak - odparł.- Z przyjemnością oprowadzę każdego, zwłaszcza lekarza.Wzeszłym tygodniubył u nas pan Wilson, inspektorsanitarny.Stwierdził, że to wymarzone miejsce nabudowę, i trudnosię z nim nie zgodzić.Proszę spojrzeć na rozplanowanie terenu.-Wskazał krótkim, grubym ramieniem.- Tu postawimy sześć domów,dalej mamy zakręt drogi, a tamkolejne sześć.Budynki mają byćdwurodzinne.O, z takiej czerwonej cegły.- Wskazał na jaskrawe,toporne, odlewane maszynowo kształty u naszych stóp.-.pod kolorHali.Osiedle jak się patrzy!Zapraszam dalej, z łaski swojej, chętniepaństwa oprowadzę.Uwaga na sznurki, panno Ayres.Podał jejpulchną dłoń.Zupełnie niepotrzebnie,gdyż Carolinebyła parę centymetrów wyższa od niego; mimo to ujęła jąposłuszniei ruszyliśmy w kierunku miejsca, gdzie budowa trwała już w najlepsze.Bobb raz jeszcze objaśnił umiejscowienie domówwzględem siebie,a następnie,wyraznierozochocony, pociągnął nas na jeden z wyznaczonych kwadratów i przedstawiłprzewidziany układ pomieszczeń:pokój dzienny, kuchnia z zabudową, wyposażona w kuchenkę gazowąi gniazdkaelektryczne, łazienkaz wbudowaną wanną.Na mojeoko przestrzeńodpowiadała wielkością ringowi bokserskiemu, leczpodobno chętnych niebrakowało [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl