[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W tej chwili pociąg zakołysał się, zgrzytnęły hamulce, zabrzęczały łańcuchy iJoanna, spojrzawszy w okno, zobaczyła, że budynki stacyjne powoli uciekają wtył.Pociąg ruszył.LRTDornowa oparła się o poduszki przedziału i przez chwilę przerzucała w zamy-śleniu pisma, przyniesione jej przez Zalewskiego.Spostrzegła, że wybrał tylko te,w których nie było wcale mowy o jej procesie.Była mu za to wdzięczna.Przej-mującą przykrość sprawiała jej każda jej fotografia, ujrzana w gazecie.Chwilę przerzucała kartki, ale zaraz potem owładnęły ją z taką siłą jej myśli,że nieledwie zapomniała, gdzie się znajduje.Z natężeniem przypominała sobie najstraszniejszą dla niej dotąd chwilę pro-cesu.Gdy po przerwie, którą zarządzono z powodu jej nagłego omdlenia, wróciłado sali, nastąpiło pytanie, które po zeznaniu jej ciotki Gorzeckiej było nieunik-nione.Prokurator zadał je takim tonem, jakby dopiero teraz dorwał się do nowegozbrodniarza i wspólnika.Pytanie brzmiało: Czy oskarżona mogłaby nam powiedzieć, kto był tym człowiekiem, z którymbyła zaręczona przed ślubem z Dornem i o którym pamięć zachowała przez całeżycie?Ach, ileż trzeba było spokoju, ile opanowania, by na to pytanie odpowiedziećtak, by nie wzbudzać żadnych podejrzeń i by, broń Boże, nie padło nazwisko Ka-niewskiego.Tylko nie to! Tylko nie to!I w tym momencie niebezpieczeństwa dla człowieka, którego kochała całą swąistotą, Joanna, słaba, znękana i śmiertelnie znużona kobieta stała się niemal boha-terką.Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia sprawy skłamała.Uśmiechnęła sięniedbale i powiedziała ze spokojem: Ten, z którym byłam zaręczona, mając lat niespełna dwadzieścia? Wybaczypan sędzia; doprawdy, nie wiem o jaki młodzieńczy, przelotny flircik chodziłomojej ciotce.Byłam studentką w Paryżu, miałam wielu kolegów.O jednym mo-gę zapewnić: nie widziałam tego mego niby narzeczonego przez cały czas megomałżeństwa z Dornem i doprawdy zapomniałam, że taki istniał.Jakież to możeLRTwięc mieć znaczenie dla tej sprawy?Mówiła to powoli i wyraznie, jak gdyby od niechcenia, a w głowie jej tkwiłajedna myśl uparcie: Tylko nie spotkać wzroku Stefana w tej chwili.w chwili,gdy się go tak oto, publicznie wypiera.Te niedbałe słowa oskarżonej odniosły pożądany skutek.Przestano mówić otajemniczym narzeczonym, widocznie uznając, że to jakaś przesada starej Go-rzeckiej, pragnącej odwrócić uwagę od winy syna.Ale jeszcze teraz Joanna, wspominając ten incydent, pod wpływem wewnętrz-nego wzburzenia, kuliła się na ławce przedziału kolejowego, jak gdyby wstrząsa-na potężnym dreszczem.Stare drzewa parku morańskiego były zawsze przyjaciółmi Joanny.Gdy bie-gała wśród ich wysokich grubych pni, jako mała, rozhukana dziewczynka o ster-czących niesfornych warkoczykach; gdy potem koiła w ich bezpiecznym cieniuswe urojone pensjonarskie smutki i marzenia.Gdy wreszcie jako dojrzała już ko-bieta, dotknięta srogim ciosem życia, pozostała wśród nich, zdawało jej się żezawsze patrzała na nie rankiem i wieczorami, wiosną, gdy okrywały się zielenią,latem, gdy szumiały na wietrze, jesienią, gdy płonęły barwami i przez całe długiemiesiące zimowe, gdy obnażonymi konarami biły w zamknięte szyby okien jejzacisznego domu.Drzewa morańskie.Myślała o nich często w czasie tych długich, straszliwychmiesięcy, spędzonych w więziennej celi.Myślała niekiedy, że gdyby za kratamizamiast skrawka niedościgłego nieba, rozciągniętego nad dachami warszawskichkamienic ukazały się ich ramiona, czułaby ulgę.A teraz gdy w tak niezwykłym otoczeniu stanęła przed bramą, zamykającąpark jej rodzinnego domu, gdy ujrzała z daleka delikatną, żółtawą jeszcze zieleńpokrywającą gałęzie jej starych przyjaciół, serce w niej zadrżało i jak gdyby za-LRTmarło.Poczuła jakiś dziwny prąd, przeszywający jej ciało, miała to niewytłuma-czone uczucie, że wstyd jej przed tymi drzewami bardziej niż przed oczyma ludz-kimi, że drzewa te patrzeć na nią będą ze zgrozą.Oczy jej napełniły się perlistymiłzami, tak jak w chwili, gdy pociąg dojeżdżał do Moran i poprzez zasłonę z mi-gocących łez przywitała swój rodzinny dom.Krzaki bzu rosnącego gęsto przed gankiem, pokryte były już gęstą szatą zie-lonych listeczków.Joanna, wchodząc na stopnie ganku, po których tyle razy stą-pały jej stopy, pomyślała mimo woli, że w zeszłym roku o tej porze jeszcze tekrzaki były nagie: wysoka strzelista topola, której gałęzie zaglądały wprost dookna jej sypialni na pierwszym piętrze już także jaśniała delikatną zielenią.Joan-na odwróciła na jej widok głowę.O jakże straszny był dla niej widok sądu, zasia-dającego przy dużym stole jadalni, tego stołu, przy którym jak daleko sięgnęłapamięcią, panią była jej matka, a potem ona sama
[ Pobierz całość w formacie PDF ]