[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Proszę pilnować, żeby się niedrapał, bo ślady zostaną.Tutaj pani zapisałem maść.Niech go pani nieprzegrzewa, bo będzie jeszcze bardziej swędzieć.Podał mi receptę.Usiadłam na krawędzi krzesła, bokiem do doktoraOlgierda.Nie spieszyło się nam, Artur przestał marudzić, zajął się liza-niem oranżady w proszku, więc opowiedziałam doktorowi o tym, jakkiedyś mieszkałam w Warszawie, żyłam wielkim miastem, a teraz wRzeszowie odnajduję na nowo sens życia.Oboje wychwalaliśmy przezchwilę nasze miasto, choć prawdziwy rozkwit stolicy Podkarpacia miałnastąpić dopiero wiele lat pózniej. Nie wahałem się tu przyjechać, trochę się za doktora Judymauważam  powiedział zapatrzony w okno. Okazuje się, że można wielesatysfakcji czerpać z tej pracy, nawet się nie spodziewałem na studiach,jak wiele. Jest coś szlachetnego w zawodzie lekarza  westchnęłam, rozkle-jając się nieco. Po prostu obdarza się was, ludzi medycyny, wielkimzaufaniem.szacunkiem. Nawet lekarzy przychodni zakładowej?  zapytał, uśmiechając sięjuż nie w kierunku okna, ale w moje oczy. Przede wszystkim  odparłam, powstrzymując się przed odwza-jemnieniem uśmiechu.wierkałam jeszcze o błahostkach, on wyraznierozmowę podtrzymywał, zachęcając mnie do dalszych wynurzeń.Na korytarzu czekało jeszcze kilka pań w kolejce, najodważniejsza znich dwukrotnie do gabinetu pukała i wsadzała wścibską, zniecierpliwio-ną głowę.Ignorowaliśmy ją solidarnie. Może i ja się tutaj zaaklimatyzuję, skoro pani się udało? Nie za-kochałem się w Lublinie, ale w Rzeszowie czuję się znacznie lepiej,chodzę sobie na Olszynki, na rzekę popatrzę, w dwie godziny do Polań-czyka można dojechać, w trzy do Krakowa, na rynku posiedzieć, odpo-wiada mi to  powiedział, sięgając do szuflady biurka po książkę. Pro-szę przyjść do kontroli w przyszłym tygodniu.Daję pani zwolnienie na370 siedem dni.Z oddaniem książki nie musi się pani śpieszyć, proszę spo-kojnie delektować się lekturą.Kiedy spotkały się nasze palce nad biurkiem, ledwie się musnęły.Przechwyciłam książkę, szybko schowałam ją do torebki.Poczułam sięwyróżniona, rozpierała mnie duma, wszak miły doktor to właśnie mniepożycza książkę, nie innej pacjentce z kolejki.Po powrocie do domu, wykąpałam marudzącego Artura w sodzieoczyszczonej, nasmarowałam maścią, napoiłam ciepłym mlekiem z mio-dem, położyłam do łóżka.Nie było wtedy całodobowych kanałów zbajkami i filmami dla dzieci, które skutecznie zabawiałyby je przez kilkagodzin.Postawiłam Arturowi obok łóżka pudełko pełne zabawek orazksiążek, obiecałam pączka z różanym nadzieniem, jak nie będzie mniewołał co pięć minut.Wymęczony podróżą autobusem do przychodni,bezsenną nocą, gorączką, zasnął niemal od razu, mimo że było dopieropołudnie.Wstawiłam na gaz garnek z zupą jarzynową, wybrałam kilkanajwiększych ziemniaków do starcia na placki ziemniaczane, wyłączy-łam radio, cały czas rzucając tęskne spojrzenia w kierunku książki dokto-ra Aęckiego.Musiałam podgonić prace domowe, nie mogłam rzucićwszystkiego i oddać się lekturze.Przewidywałam, że Waldemar będzieznowu narzekał, ponieważ zasmrodziłam całą kuchnię przy smażeniu,jednak ja miałam szaloną ochotę na takie placki, polane kwaśną śmieta-ną.Nie przypominam sobie, żeby w codziennym słowniku kobiet wtamtych czasach w ogóle pojawiało się słowo  dieta.Mnie w każdymrazie odchudzanie nie dotyczyło.Jadłam, na co miałam ochotę, nie waży-łam się co rano, nie posiadałam na szczęście wagi łazienkowej.Terazmam, Zuzanna mi sprezentowała na imieniny jakieś dwadzieścia lattemu.Biały chleb i ziemniaki spożywałam codziennie, a dziś kobietyboją się tych produktów jak diabeł wody święconej.Miałam trzydzieścitrzy lata i ważyłam 67 kilogramów, mimo to uchodziłam za szczupłą,nawet za bardzo zgrabną i tak też się czułam.Olgierd Aęcki nie był nawet przystojny.Dość niski, czuprynę miałrzadką, modnie przyciętą, ładne, ale zbyt szare oczy, wydatny nos i ustajak pontony.Jego twarz nosiła ślady po ospie, pewnie dlatego tak mnie371 napominał, żebym pilnowała, aby Artur strupów nie drapał.Jednak miałw sobie coś czarownego, pociągającego niczym zagubiony chłopiec wwielkim mieście.Chciało się nim zaopiekować raczej, niż szukać w nimopieki czy wsparcia.Byłam pewnie od niego nieco starsza, mógł mieć zetrzydzieści lat, kiedy najął się do naszej przychodni.Zanim sięgnęłam po książkę, wytarłam starannie dłonie w fartuch,aby jej broń Bóg nie poplamić.Kilka stron pozostało nie rozciętychprzez drukarnię, co stanowiło jasny dowód, że nikt przede mną książkinie czytał.Otworzyłam na pierwszej stronie i natknęłam się na dedyka-cję, pisaną niewątpliwie kobiecą ręką.Literki stały w równym rzędzie,tworząc zdania dedykowane doktorowi Olgierdowi Aęckiemu.Twoja nieobecność jest jak tłumy ludzi Wszędzie jej pełno.W ogrodzie i mieście.Wciąż mnie otacza.A gdy zasnę wreszcie,Tysiącem oczu patrzących mnie budzi.** Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Nieobecność.Nie rozpoznałam w tej dedykacji pióra polskiej poetki, autorki skan-dali i żony trzech mężów, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.Niezaliczałam się do grona jej wielbicielek jak choćby moja ciotka Pola,która nawet do niej listy pisała swego czasu, jako młodziutka panna.Nieznałam na pamięć ani jednego wiersza, treść tego przepisałam sobie donotesu.Wtedy poczułam się dziwnie, wkraczając w przeszłe sprawki doktora,jakbym cudzy list czytała po kryjomu.W podpisie widniała literka Aoraz data sprzed miesiąca.Zaciekawiło mnie tych kilka zdań znaczniebardziej niż sama książka, jednak przeczytałam ją w dwa dni, czuwającprzy drapiącym ranki, narzekającym Arturze.Na noc musiałam zakładaćmu rękawiczki, wstążeczkami wiązać do nadgarstków, żeby się nie dra-pał.Tydzień minął dość szybko, wstawałam rano, myśląc o Olgierdzie,rozedrgana kładłam się do łóżka z myślami jeszcze śmielszymi, aż w372 końcu, kiedy nadszedł poniedziałek, pobiegłam do przychodni jak na bal,ciągnąc za sobą na wpół wyleczonego syna.Starannie uczesana, z klip-sami w uszach, wystrojona w dopasowany kostium koloru beżowego zczarnymi lamówkami, najdroższe na świecie kozaki gniotły mi kostki unóg.Uszminkowana na karmazyn ustawiłam się w kolejce do lekarza.Miałam siódmy numerek, więc spodziewałam się chwilę poczekać.Umyślnie nie przyniosłam książki do zwrotu, zostawiłam ją sobie jakopretekst do kolejnej wizyty.Wierciłam się na krześle gorzej niż Artur,przed nami kolejka pań topniała bardzo wolno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp2wlawowo.keep.pl