[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Co prawda, indeks przepadł w Warszawie, ale w razie czego potrafiłby na sprawdzającymegzaminie dowieść poziomu swej wiedzy.Chociaż przez te wojenne lata trochę jużzapomniał.Rynek też go pozytywnie zaskoczył.Zaścielające bruk gruzowisko zniknęło, naścianach ratusza pojawiły się rusztowania.Kręcili się po nich robotnicy, zalepiającycementem dziury po kulach i szczerby po odłamkach.Najbardziej zadziwił go stragan, awłaściwie budka zbita z dykty pomalowanej na jadowicie zielony kolor, postawiona podzrujnowaną narożną kamienicą i pyszniąca się wielkim szyldem z napisem KSIGARNIANAUKOWA.- Widzi pan to? - Pokazał palcem Kuligowski.- Księgarze z Krakowa zaklepująmiejsce, bo wiedzą, że lada moment będą bardzo potrzebni.Weszli w Schmiedebriicke, całkowicie zrujnowaną przez bomby, podobnie jak całeStare Miasto.Jedyny ocalały budynek, czteropiętrowa kamienica, mieścił się w pobliżugłównego gmachu Uniwersytetu.Już ją remontowano, miała bowiem nowe drzwi i oszkloneokna, prawdziwe luksusy jak na miejscowe warunki.- Niech pan wejdzie ze mną - powiedział inżynier.- Rozejrzy się pan, a ja pogadam zżoną.Weszli do środka i opowiedzieli się portierowi, który na widok Kuligowskiegorozpromienił się jak słonecznik.Poinformował, że pani inżynierowa pracuje dziś w archiwumna drugim piętrze.Wdrapali się tam, mijając po drodze sporo młodych ludzi objuczonychstertami papieru i biegających w tę iwewtę.Inżynierzniknąłwgłębikorytarza, Korzyckipostanowił na niego poczekać.Przysiadł na skraju kulawego krzesła i czas jakiś zabawiał sięczytaniem kart wizytowych przypiętych do drzwi pobliskich pokojów.W gmachu roiło się odrozmaitych referentów, asystentów, kierowników i dyrektorów.Urzędnicy kręcili się międzypokojami z zaaferowanymi minami, kłócąc się o jakieś taczki i worki cementu.No tak,przecież odbudowują Uniwersytet - uświadomił sobie.Widział już przedtem gmach główny,w którego prawe skrzydło rąbnęła ciężka bomba, dziwnym trafem oszczędzając fontannę ześmieszną figurą golca ze szpadą.Przyszło mu do głowy, aby któregoś z biegających pokorytarzu ludzi zaczepić i wypytać o studia, ale wszyscy wydawali się zbyt zajęci.Mijali gobez słowa, zupełnie nieciekawi, po co właściwie sterczy pod ich drzwiami.Nim zdobył się na odwagę, by jednak kogoś nagabnąć, w gmachu rozległ się donośnygong.Urzędnicy i urzędniczki wyszli z biur i w pośpiechu udali się na dół.Korzycki poczułdochodzący z parteru zapach przypalonej kaszy.Stołówka musiała być niedaleko.Ciekawe,czy ciągle musieli wsuwać ten nadpsuty bekon? On nie musiał, przynajmniej póki nieskończy się odziedziczony po restauratorze alkohol.Ostatnio Nyczek wymienił naszaberplacu butelkę koniaku na dwa pęta prawdziwej krakowskiej kiełbasy.SmakowałaJanowi lepiej niż podawane w Wiedniu sznycle, którymi swego czasu zażerał się bez umiaru.Kuligowski nie zjawiał się, widać wciąż zajęty konferowaniem z żoną, a Korzyckizaczął odczuwać coraz większy głód.Mógł oczywiście pójść sobie, ale chciał się przedtempożegnać z inżynierem.Wstał i przespacerował się parę kroków wzdłuż korytarza.Niezauważył, do którego pokoju tamten wszedł.Minął kilkoro zamkniętych na głucho drzwi izatrzymał się przy kolejnych, lekko uchylonych.Ktoś tutaj pracował, Jan słyszał szelestpapieru i skrzypienie pióra.Nacisnął klamkę i zajrzał do środka.Zobaczył obszerny gabinetzastawiony solidnymi szafami na książki, niegdyś oszklonymi, bo w paru miejscach tkwiłyjeszcze w ramach okruchy wytłuczonych szybek.Na półkach spoczywały grube tomy wskórzanych oprawach.Naprzeciwko drzwi, pod oknem, stało biurko z blatem zawalonym pobokach nieforemnymi piramidkami z książek.Siedział za nim mężczyzna w ciemnymgarniturze, brunet o zmęczonej, nieco ptasiej twarzy, i marszcząc czoło, pisał wiecznympiórem, co chwila strzepując je na bibułę, bo widocznie atrament był kiepski i zasychał.Korzycki poznał Stanisława Kulczyńskiego, pełnomocnika rządu do sprawnaukowych, spotkał go już przecież na jublu zarządu.Pamiętał tę surową, szczupłą twarz zwydatnym nosem jeszcze z fotografii zamieszczanych w przedwojennych gazetach.Byłjedynym rektorem w Polsce, który przeciwstawił się segregacji rasowej na swojej uczelni.Endeckie tytuły obrzuciły go za to błotem, natomiast centrowe i lewicowe wynosiłyy podniebiosa.Z powodu swego protestu stracił rektorski stołek, co zdaje się skutecznie zniechęciłoinne magnificencje do pójścia w jego ślady, dzięki czemu narodowcy rządzili się wuczelnianych salach, jak chcieli, i rozstawiali żydowskich kolegów po kątach.Pracujący za biurkiem mężczyzna podniósł wzrok i lekko przekrzywiwszy głowę,przez dłuższą chwilę uważnie mu się przyglądał.- Pan do mnie? Chyba przedtem nie miałem przyjemności.Chociaż.No tak,poznaję.Nasz wrocławski bohater, pogromca tego esesmana, wodza Werwolfu.Byłem naakademii, czytałem potem artykuł w Pionierze , naprawdę błyskotliwa akcja.Gdzie pan taknauczył się strzelać? Pewnie w AK.Niech pan wejdzie, skoro już pan tu jest.Co mogę dlapana zrobić?Korzycki zamierzał początkowo przeprosić i wyjaśnić, że wszedł tu omyłkowo,szukając inżyniera Kuligowskiego.Ale potem przyszło mu do głowy, że to świetna okazja,aby porozmawiać z kimś z pokolenia jego ojca.Z kimś z dawnejPolski, kto przed wojną zwany był przyzwoitym człowiekiem i dziś zdecydował się nawspółpracę z komunistami.- Czytałem o panu w gazetach - powiedział.- Wiele o panu pisali, jak pana zdjęli zfunkcji rektora za sprzeciw wobec getta ławkowego.Mój ojciec podawał mi pana jako wzórdemokraty i humanisty.Wydawał mi się pan wtedy postacią heroiczną, wręcz KsięciemNiezłomnym.Tak sobie zrujnować piękną akademicką karierę dla paru %7łydów?! Nie każdegobyło na to stać, inni przecież stulili uszy po sobie, przestraszeni wrzaskiem oenerowskichkrzykaczy.A potem widział pan, co Sowieci wyprawiali we Lwowie, przecież był Katyń.Przy czerwonych nasi falangiści od Piaseckiego to jakieś grzeczne harcerzyki.I zastanawiamsię, jak po tym wszystkim może pan z nimi.Siedzący za biurkiem mężczyzna dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie, potempodniósł rękę i wskazując na drzwi, gestem nakazał mu je domknąć i przekręcić tkwiący wzamku klucz.- Właśnie dlatego - odparł, kiedy Korzycki już to zrobił - że tyle wtedy we Lwowiewidziałem.Parę razy o mało nie wpadłem, bo, podobnie jak pan, pracowałem dla Londynu.Od tego czasu sporo zrozumiałem.Na przykład to, że otwarty opór przeciwko Sowietom niema w obecnej sytuacji najmniejszego sensu.Kim my jesteśmy, aby im się przeciwstawiać?Zmiażdżony przez wojnę kraj o zdziesiątkowanej ludności i zrujnowanej gospodarce,ograbiony z połowy terytorium.Wydaje mi się pan inteligentnym człowiekiem, zdolnym doracjonalnej oceny naszego położenia.I z pewnością wie pan też, że jakikolwiek masowy opórmoże tylko tę wycieńczoną, ledwo dychającą Polskę dobić.Jedyna szansa na ocalenie towspółpraca.Bo Sowieci teraz, przeciwnie niż w trzydziestym dziewiątym, chcąwspółpracować.- Prędzej chodzi im o rodzaj służby, półniewolniczego poddaństwa.Nie byliśmy i niebędziemy dla nich partnerami.- Jan postanowił grać w otwarte karty
[ Pobierz całość w formacie PDF ]