[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Jak tego będą warci, pierwszy to zrobię, dobrodzieju mój kocha-ny.Jasiek, ognia.Ale że Jaśka nie było, zapalił mu fajkę Maks, który do nich sięprzyłączył i słuchał nie słysząc, bo patrzył na Ankę idącą przodem zKarolem i łowił chciwie ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Nie zapomni pan o Wysockiej? prosiła cicho. Jutro pójdę do niej.Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką? Jest moją, ale myślę, że wkrótce będzie naszą.Szli czas jakiś w milczeniu.Ksiądz sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał, aż sięrozlegało po polach:Hej z góry, z góry, jadą Mazury,Puk, puk w okieneczko,Otwórz, twórz, panieneczko,Koniom wody daj. Prędko pan przyjedzie? Nie wiem.Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwejrobić. Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało. dodała ciszeji smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych kłosach, co rozkoły-sane kłaniały się jej do nóg i obrzucały rosą.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG40 Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby godzinęczasu dziennie.Od piątej rano na nogach do póznej nocy.Jaki z ciebiedzieciak, Anko! no, spojrzyj na mnie.Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo. Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? powiedział spiesznie, aby jąpocieszyć. Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tym cierpieć fabryka, to proszęnie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierw-szy. Ale ostatni, Anka.Ten miesiąc zleci prędko, a potem. A potem? Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? szepnął czule. Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem poprawiła się rumieniąci uśmiechała się tak słodko że miał ją ochotę pocałować.Zamilkła i rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziłapo zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody, kołysany wia-trem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło sięnad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie iznowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tętamę i rozlać po długim łanie pszenicy niskiej jeszcze i tak trzepiącejpiórkami błyszczącymi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu,migocącego miliardami złotych łuszczek. Waluś, ruszaj się, bestio! zakrzyknął pan Adam, bo dochodzilijuż do szosy. Ady ć się rucham, jaże mi mokro. To już? szepnęła Anka spostrzegłszy konie czekające na szosie. Szkoda, że to już jest tak prędko powiedział Maks. Prawda, jak tu pięknie? patrz no, dobrodzieju mój kochany, jak toPan Bóg umalował wszystko śliczniutko, o! wołał ksiądz wskazującna pola leżące ku zachodowi.Słońce czerwone, ogromne zsuwało się nad lasy po perłowychprzestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę o fioleto-wych obrzeżach.Wody stawów leżących niżej w łąkach paliły się jak tarcze mie-dziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki, ciągnącejsię przez łąki ku wschodowi, odcinała się od traw jak sina jedwabnawstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawym złotem. Bardzo pięknie i żałuję, że nie mamy czasu przyglądać się dłużej.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG41 Prawda.No, jedzcie z Bogiem! A dajcież no gęby, chłopaki.Pa-nie Maks, panie Baum, a tośmy cię, dobrodzieju mój kochany, polubiliwszyscy jak swojego. Bardzo mnie to cieszy, bo przyznam się szczerze.że milszegotowarzystwa nie spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję zagościnność, i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks Baum!. Bardzo solidna firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem zawołał Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.Maks zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w obie ręce z dzie-sięć razy, pana Adama w oba policzki, a księdza w rękę, co tego ostat-niego tak rozczuliło, że objął go za szyję, pocałował w głowę i przeże-gnał go na drogę.Ruszyli z miejsca kłusem.Anka stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.Pan Adam śpiewał marsza.Maks długo przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęłymu w oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział: Ty zawsze musisz mnie ośmieszyć. Aby cię otrzezwić.Nie lubię, jak się upijają moim winem, i dotego w moim własnym domu.Zamilkli obaj.NASK IFP UGZe zbiorów Wirtualnej Biblioteki Literatury Polskiej Instytutu Filologii Polskiej UG42II [XVII] Blumenfeld, graliście w niedzielę u Malinowskiego? Graliśmy, zaraz powiem szepnął wstając do okienka załatwićinteresanta.Stach Wilczek przeciągnął się ociężale i poszedł wyjrzeć na ulicę.Piotrkowska huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymieplatformy towarowe tak biły kołami w bruk, że w kantorze szczękałyustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte mosiężną siatką ipoprzecinane okienkami, do których cisnęli się interesanci.Przyglądał się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego siędomu naprzeciwko, to gęstej masie ludzi zatłaczającej trotuary i po-wrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po kilkunastu głowachwciśniętych pomiędzy ścianę a szklane przepierzenie i porozgradza-nych jeszcze pomiędzy sobą niskimi przegrodami. Coście grali? zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniałchudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami śledził%7łydka, który na środku kantoru obracał się na wszystkie strony. Na prawo kasa! zawołał wychylając się przez okienko. Graliśmy kawałek sonaty cis-moll Beethovena.Szło nam tak do-brze jak nigdy.Malinowski był. Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? zawołano z drugiegokońca kantoru. Cztery, siedmnaście, pięć.Zajęte do sześciu tysięcy odpowie-dział szybko, przerzucając skorowidz. Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno. Co to jest? Polka, walczyk? Dajże spokój z walczykami i polkami.Nie tworzę repertuaru dlakatarynek i tanckrenchenów! zawołał z pewnym oburzeniem. Więc cóż? operę? pytał się ironicznie Stach. Nie, nie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]