[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dlaczego? Nie wiem.Najdziwniejsze było, że i ona odczuwała, w jakiejś przynajmniej mierze, coś podobnego.Kiedymyślę o tym teraz, wydaje mi się, że owo wrażenie niepewności, zawieszenia, chwili przednadciągającym trzęsieniem ziemi wywoływała niewyczuwalna w żaden inny sposób,wypełniająca wszystkie pokłady i pomieszczenia Stacji obecność.Chociaż był może inny jeszczesposób odgadnięcia jej: sny.Ponieważ nigdy przedtem ani potem nie miałem takich widziadeł,postanowiłem spisywać ich treść i temu tylko zawdzięczać należy, że mogę cokolwiek o nichwykrztusić, ale są to też tylko strzępy, pozbawione niemal całego ich, przerazliwego bogactwa.W okolicznościach właściwie niewyrażalnych, w przestrzeniach pozbawionych nieba, ziemi,podłóg, stropów czy ścian, przebywałem, jak gdyby pokurczony czy uwięziony w substancjizewnętrznie mi obcej, jak gdybym całe ciało miał wrośnięte w na pół martwą, nieruchawą,bezkształtną bryłę albo raczej, jakbym nią był, pozbawiony ciała, otoczony niewyraznymi zrazuplamami o bladoróżowej barwie, zawieszonymi w ośrodku o innych własnościach optycznych odpowietrza, tak że dopiero zupełnie z bliska rzeczy stawały się wyrazne, a nawet nadmiernie inadnaturalnie wyrazne, bo w tych snach moje bezpośrednie otoczenie przewyższałokonkretnością i materialnością wrażenia jawy.Budząc się, miałem paradoksalne uczucie, żejawą, prawdziwą jawą, było właśnie tamto, a to, co widzę po otwarciu oczu, jest tylko jakimś jejwyschłym cieniem.Więc taki był pierwszy obraz, początek, z którego wysnuwał się sen.Wokół mnie czekało coś naprzyzwolenie, na moją zgodę, na wewnętrzne skinienie, a ja wiedziałem, a raczej we mnie coświedziało, że nie powinienem ulec niezrozumiałej pokusie, bo im więcej - milcząc - obiecuje,tym straszniejszy będzie koniec.Ale właściwie tego nie wiedziałem, gdyż wówczas chybabymsię bał, a lęku nie odczuwałem nigdy.Czekałem.Z otaczającej mnie różowej mgły wyłaniał siępierwszy dotyk, a ja, bezwładny jak kloc, ugrzęzły gdzieś głęboko w tym, co mnie jak gdybyzamykało, nie mogłem ani cofnąć się, ani poruszyć, a tamto badało moje więzienie dotknięciamiślepymi i widzącymi zarazem, i była to już jakby dłoń, która stwarzała mnie; do tej chwili niemiałem nawet wzroku i oto widziałem - pod palcami wędrującymi po omacku po mojej twarzywyłaniały się z nicości moje wargi, policzki i w miarę jak ten rozłożony na nieskończenie drobneułamki dotyk rozszerzał się, miałem już twarz i oddychający tors, powołane do istnieniatym - symetrycznym - aktem stworzenia: bo i ja, stwarzany, stwarzałem z kolei, i pojawiała siętwarz, jakiej nigdy jeszcze nie widziałem, obca, znana, usiłowałem zajrzeć jej w oczy, ale niemogłem tego zrobić, bo wciąż było wszystko pozmieniane proporcjami, bo nie było tu żadnychkierunków i tylko w jakimś rozmodlonym milczeniu odkrywaliśmy się i stawali - nawzajem, abyłem już żywym sobą, ale spotęgowanym jak gdyby bez granic, i tamta istota - kobieta? - trwaławraz ze mną w znieruchomieniu.Tętno wypełniało nas i byliśmy jednością, a wtedy nagle wpowolność tej sceny, poza którą nic nie istniało i nie mogło jakby istnieć, wkradało się cośniewypowiedzianie okrutnego, niemożliwego i przeciwnego naturze.Ten sam dotyk, którystworzył nas i niewidzialnym, złotym płaszczem przylgnął do naszych ciał, poczynał mrowić.Nasze ciała, nagie i białe, zaczynały płynąć, czerniejąc w strumienie wijącego się robactwa, któreuchodziło z nas jak powietrze, i byłem - byliśmy - byłem błyszczącą, splatającą się i rozplatającą,febryczną masą glistowatego ruchu, nie kończącą się, nieskończoną, i w owym bezbrzeżu - nie! -ja, bezbrzeże, wyłem, milcząc, o zagaśnięcie, o kres, ale właśnie wówczas rozbiegałem się wewszystkie naraz strony i wzbierałem jas-krawszym od każdej jawy, ustokrotnionym,zogniskowanym w czarnych i czerwonych dalach, to krzepnącym w skałę, to kulminującymgdzieś, w blaskach innego słońca czy świata, cierpieniem.To był najprostszy ze snów, innych nie potrafię opowiedzieć, bo bijące w nich zródła grozy niemiały już żadnego odpowiednika w czuwającej świadomości.O istnieniu Harey nie wiedziałemw nich nic, ale też żadnych wspomnień ani doświadczeń dnia nie mogłem w nich odnalezć.Były też inne sny, w których w martwo zakrzepłej ciemności czułem się przedmiotem jakichśpracowitych, powolnych, nie posługujących się żadnym zmysłowym narzędziem badań; było toprzenikanie, rozdrabnianie, zatracanie się, aż do kompletnej pustki, ostatnim piętrem, dnem tychmilczących, unicestwiających krzyżowań był strach, którego samo przypomnienie za dniaprzyspieszało uderzenie serca.A dni jednakowe, jakby wyblakłe, pełne nudnej niechęci do wszystkiego, pełzły ospale wkrańcowym zobojętnieniu, nocy tylko się bałem i nie wiedziałem, jak się przed nimi ratować;czuwałem razem z Harey nie potrzebującą wcale snu, całowałem ją i pieściłem, ale wiedziałem,że nie chodzi mi ani o nią, ani o siebie, że wszystko robię w obawie przed snem, a ona, chociażnie powiedziałem jej o tych wstrząsających koszmarach ani słowa, musiała się czegoś domyślać,bo czułem w jej zamieraniu świadomość nieustającego upokorzenia i nie miałem na to rady.Powiedziałem, żeśmy się ze Snautem ani Sartoriu-sem przez cały czas nie widywali.Snaut dawałjednak co kilka dni znać o sobie, niekiedy kartką, ale częściej telefonicznym wezwaniem.Pytał,czy nie dostrzegłem jakiegoś nowego zjawiska, jakiejś zmiany, czegoś, co można byzinterpretować jako reakcję, wywołaną powtarzanym tyle razy eksperymentem.Odpowiedziałem, że nic, i sam zadawałem to samo pytanie.Snaut zaprzeczał tylko ruchemgłowy, w głębi ekranu.W piętnastym dniu po zaprzestaniu doświadczeń zbudziłem się wcześniej niż zwykle, takznużony koszmarem, jakbym otworzył oczy z odrętwienia, wywołanego głęboką narkozą.Przezodsłonięte okno dostrzegłem w pierwszym blasku czerwonego słońca, którego olbrzymieprzedłużenie rozcinało rzeką purpurowego ognia taflę oceanu, jak się ta martwa dotądpłaszczyzna niespostrzeżenie zamącą.Czerń jej pobladła zrazu, niby okryta cienką warstwąmgły, ale ta mgła miała nader materialną konsystencję.Gdzieniegdzie powstały w niej ośrodkiniepokoju, aż nieokreślony ruch ogarnął cały widzialny przestwór.Czerń znikła, osłoniętarozmywającymi ją, jasnoróżowymi na wybrzuszeniach, a perłowobrunatnymi we wklęsłościach,błonami.Barwy zrazu naprzemienne, modelujące tę dziwną zasłonę oceanu w długie rzędyzastygłych jak gdyby podczas kołysania fal, przemieszały się i już cały ocean pokryty byłgrubobąblistą pianą, unoszącą się ogromnymi płachtami w górę zarówno pod samą Stacją, jak iwokół niej.Ze wszystkich stron naraz wzbijały się w rude, puste niebo błonkoskrzydłepianoobłoki, rozpostarte poziomo, zupełnie niepodobne do chmur, o zgrubiałych balonia-stobrzegach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]