[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obawa, by koń Mahmuda nie zepchnął mojego w przepaść i ciągła uwaga, bynie trzasnąć głową o występ skalny, potęgowały emocje.Galopując na czele chmury pyłu, wpadliśmydo wiosek, gdzie dzieci, psy i kury umykały spod kopyt na wszystkie strony.Po kilkunastu kilometrachdroga zaczęła wznosić się i do Astor przybyliśmy w wolniejszym tempie.Konie nareszcie się zmęczyły.Wysłaliśmy telegramy, u miejscowego nauczyciela wypiliśmy herbatę, poczęstowano nas teżciapatami i morelami.Droga powrotna znów była próbą szybkości dla naszych ambitnychwierzchowców.Wypoczęte, ze zdwojoną energią rozpoczęły wyścigi.W Rampur, po zejściu z konia, ztrudem dotarłam do namiotu.105Wanda Rutkiewicz - Na Jednej LiniePowrót do Skardu przebiegał spokojnie.Skróciliśmy sobie nawet drogę - wyjechaliśmy skoro świt ichyłkiem przejechaliśmy Karakorum Highway, dzięki czemu nie musieliśmy wracać przez przełęczChilim Choki.Do Skardu wracaliśmy wzdłuż Indusu.Z powodu przebudowy drogi tydzień czekaliśmy w Bundji, aż będzie można przejechać.Odpowiedzi z Tourism Division nie doczekaliśmy się.Zrezygnowaliśmy więc z Jaśkiem z odłączeniasię od reszty wyprawy.Kiedy powiedzieliśmy kolegom, że nie idziemy na Haramosh, naszeoświadczenie przyjęto w nieoczekiwany sposób - wszyscy rzucili się w stronę ładunków, w którychbyła odłożona dla nas żywność.Nastąpiło wielkie żarcie.Okazało się, że nasi koledzy - wiedząc, że zakilka dni znajdą się w Islamabadzie - zostawili sobie na powrót gorszą żywność.Teraz nie żałowaliśmysobie niczego - pysznych kompotów, słodyczy, wymyślnych gotowych dań.W Islamabadzie na Duśkę czekał telegram: Wracaj natychmiast.Rodzice.i żadnych wyjaśnień.WDuśkę jakby grom strzelił.Przypuszczała wszystko co najgorsze: "Na pewno coś złego przytrafiło sięZbyszkowi w górach".Wyrywała się z Islamabadu, jak najszybciej chciała być w Polsce.Mamy jedenawaryjny bilet lotniczy z Kabulu, który przeznaczamy, oczywiście, dla niej.Ale jak dostać sięnajszybciej do Kabulu? Nie może przecież pojechać sama.Rozumiejąc powagę sytuacji i chcąc pomócDuśce, zaraz po przybyciu do Islamabadu rozliczam wyprawę, wydaję ostatnie dyspozycje; wszystko wwielkim pośpiechu.Jeszcze tego samego dnia ostatnie wizyty, zdanie relacji z przebiegu wyprawy wTourism Division, niezbędne zakupy, przygotowanie samochodu.Wieczorem jesteśmy gotowi.Nie ma mowy o spaniu, jest trójka kierowców, będziemy więc prowadzićna zmianę.Pożegnanie z kolegami jest smutne, mam wyrzuty sumienia, że zostawiam wyprawę.Niemamy żywności na drogę, gdyż nie było już czasu, by przepakować bagaże.Umawiamy się, że wKabulu będziemy czekać na samochód wyprawy i zabierzemy pieniądze oraz żywność na dalsząpodróż do Polski.Pomimo ciemności, ludzi pieszych i na rowerach, bydła pętającego się na drodze, jedziemy możliwienajszybciej.Niedaleko Taksili pierwszy pech - łapiemy gumę.Szybka zmiana koła i.po kilkunastukilometrach następna guma.Głęboka noc, do osiedli daleko.Jasiek zatrzymuje jakąś ciężarówkę izabiera się razem z kołem, mając nadzieję naprawić je w najbliższej miejscowości.Zostajemy same.Trochę boimy się.Po kilkunastu minutach zatrzymuje się przy nas osobowy fiat.Kierowca zachowujesię jednak zupełnie inaczej niż się tego obawiałyśmy.Ofiarowuje pomoc - zostanie z nami do powrotuJaśka.Był to bardzo sympatyczny gest gospodarza kraju, dbającego, by jego gościom nie przydarzyłosię nic złego.Przez trzy godziny rozmawiamy.Opowiadamy o Polsce, o wyprawie, a nasz opiekun o swej pracy -jest urzędnikiem państwowym - o swoim kraju.Wraca Jasiek z naprawionym kołem.%7łegnamy sięserdecznie i ruszamy dalej.106Wanda Rutkiewicz - Na Jednej LinieZbliżamy się do Peszawaru.Przejazd przez miasto jest skomplikowany.Choć ulice nocą puste, mamytrudności z odczytywaniem zle widocznych drogowskazów, w większości wypisanych w języku urdu.Próbujemy zapytać o drogę jakiegoś starszego mężczyznę w turbanie.Patrzy na nas nieżyczliwie,wręcz groznie, ale wreszcie wskazuje kierunek na Khyber.Sześćdziesiąt kilometrów za Peszawarempowoli rozwidnia się.Ze zdziwieniem zwracam się do Jaśka:- Słuchaj, to dziwne, dwa razy mijamy taki sam most - wiszący, z wąskim przejazdem, ograniczenieszybkości do 30 km na godzinę!Przypatrujemy się dokładniej drogowskazom.Psiakrew! Przecież jedziemy z powrotem doIslamabadu! W ten sposób nadłożyliśmy ponad 120 km.Wściekli zawracamy.Dziś odlatuje samolot zKabulu do Moskwy, więc już nie zdążymy.Jedziemy teraz spokojniej, trochę jeszcze zli, że tak naswystrychnięto na dudków.Duśka też jakby się uspokoiła i pogodziła z faktem, że dziś nie odleci.Dość pewnie czuję się już w roli kierowcy.Ktoś, kto ustanawiał w Pakistanie przepisy drogowe,prawdopodobnie nie bardzo wierzył w to, że będą przestrzegane.Wymyślono więc różne speedbreakery, czyli wymuszone ograniczniki szybkości.Na przykład przed skrzyżowaniem nawierzchniajest tak pofałdowana, że nie sposób przejechać szybko, żeby nie zniszczyć samochodu.Trzebazwolnić.Podobnie na serpentynach - zamiast linii środkowej widnieje wbudowany w szosę rządkilkunastocentymetrowych, ostrych kamieni, co zdecydowanie powstrzymuje kierowców od ścinaniazakrętów.Przed nami nareszcie Kabul.Tu czuję się prawie jak w domu.Są znajomi Polacy i wiadome drogipowrotu.Nie możemy znalezć szybkiego połączenia lotniczego dla Duśki.i widzę, jak obawa i niepokójo Zbyszka miesza się z radością.Skąd ta radość? Jesteśmy przecież w środku świata bazarówpełnych bajkowo kolorowych strojów, skór i futer, cudacznych świecidełek i biżuterii zpółszlachetnych kamieni, pachnideł przyprawiających o zawrót głowy.Duśka wie, że być może niewróci tu już nigdy i cieszy się w skrytości ducha, że jeszcze nie żegna się ze Wschodem.18 pazdziernika odlatuje do Moskwy, stamtąd do Warszawy.Czekając na samochód wyprawypozostaję z Jaśkiem wciąż bez pieniędzy i żywności.Oczekiwanie trwa dwa tygodnie.Codzienniezaglądamy do hotelu "Intercontinental", w którym umówiliśmy się z kolegami.Na ulicach wypatrujemyznajomego samochodu.W Kabulu zwiedzamy, wszystko, co tylko można zwiedzić, docieramy nawet do podmiejskichmiejscowości, ale na dłuższe wycieczki nie możemy sobie pozwolić.Po długich dniach oczekiwania wreszcie zjawia się ciężarówka wyprawowa.Zabieramy co nasze dofiata, jeszcze raz żegnamy się z kolegami i ruszamy w drogę.Od czasu do czasu wspominamy Duśkę,zastanawiając się, co było przyczyną wysłania telegramu.Po dwunastu dniach jazdy jesteśmy w Monachium.Czeka na nas list od Duśki.Rzucam się nańgorączkowo.Może nareszcie dowiemy się, co stało się w Polsce? A Duśka ze spokojem pisze, co mam107Wanda Rutkiewicz - Na Jednej Liniezabrać z Monachium, gdzie są sznurówki, jakieś bzdurne drobiazgi, przyprawy - słowem, lista rzeczydo zabrania, spraw do załatwienia i.ani słowa wyjaśnienia.Po powrocie do kraju okazało się, że to stęskniony mąż wysłał telegram! A gdy robiłam mu wyrzuty,że niepotrzebnie stawaliśmy na głowach, by jak najszybciej wyekspediować jego żonę do kraju,Zbyszek ze spokojem odrzekł:- Liczyłem, że właśnie w ten sposób postąpicie.108Wanda Rutkiewicz - Na Jednej LinieCzas EverestuPod koniec roku 1977 dr Karl Herrligkoffer - kierownik wyprawy na Mount Everest planowanej na rok1978 - ponownie zaprosił mnie do udziału w zachodnioniemiecko-francuskiej wyprawie na ten szczyt.Grupą francuską miał kierować Pierre Mazeaud, znany alpinista oraz były minister sportu i młodzieży
[ Pobierz całość w formacie PDF ]